Strach przed nowym nie jest niczym niezwykłym. Zawsze boimy się
tego, co nieznane. Wystarczy spojrzeć na falę paniki przed
technologią 5G czy chociażby doszukiwanie się rozczłonkowanych
płodów oraz czipów w szczepionkach mRNA. W historii bywały już
przypadki, że wpływ lobbystów i szukających sensacji dziennikarzy
skutecznie zniechęcał społeczeństwo do korzystania z genialnych,
znanych nam wszystkim wynalazków.
Biorąc pod uwagę
rosnące ceny paliwa, rower – pojazd już teraz szalenie popularny –
niebawem może stać się podstawowym środkiem miejskiej lokomocji.
Liczący sobie grubo ponad sto lat wehikuł, w początkowym okresie
swego istnienia wywoływał niemałe kontrowersje. I tak na przykład
w gazecie New York Times z 1894 roku można było przeczytać, że
„nie ma
najmniejszej wątpliwości – jazda na rowerze prowadzi do osłabienia
umysłu, ogólnego szaleństwa i morderczej manii”. Mówiło się też o tym, że
jazda na rowerze prowadzi do uszkodzeń stref
intymnych kobiet, powoduje, że paniom rośnie talia, kończyny
nabierają bardziej męskiego, muskularnego kształtu, a twarz
wykrzywia się w permanentnym, „przerażającym” grymasie.
Ach, no i nie
zapominajmy o gorszącym wyglądzie samego odzienia rowerzystek. W
Anglii podnosiły się głosy krytyki w stosunku do dam jeżdżących
na dwóch kółkach. Kobietom tym zarzucano noszenie sukienek
krótszych niż nakazuje przyzwoitość – a to z kolei prowokowało
mężczyzn do śmiałych komentarzy i niemoralnych propozycji
składanym paniom cyklistkom.
Tak, zabawki te były
kiedyś tematem zażartej kampanii antypluszakowej. Powstała nawet
organizacja, na której czele stanął duchowny, Michael Esper,
który to w swoich płomiennych przemówieniach twierdził, że
producenci przytulanek
„popełniają potworną zbrodnię tworząc
przedmioty, które mają za zadanie zabić instynkt macierzyński”.
Mało tego – pluszowy miś miał być też głównym prowodyrem
masowej fali samobójstw. Inni przeciwnicy mięciutkich zabawek
twierdzili, że miś pozbawiony jest jakiekolwiek wartości
edukacyjnej. Niedźwiadka nie można było ładnie ubrać w zwiewną
kiecę czy chociażby zrobić mu boski fryz. A przecież to właśnie
te funkcje lalek sprawiają, że dziewczynki wyrastają potem na
wrażliwe, posiadające dobry gust, przykładne damy.
Jakkolwiek
idiotycznym byłby pomysł delegalizowania luster, to początkowo
faktycznie był z nimi dość spory problem. Mówimy o połowie XIX
wieku, kiedy to zwierciadła trafiły do masowej produkcji, a ich
cena nie była już tak wygórowana jak wcześniej. Pojawiły się
one w puderniczkach, w rączkach parasolek oraz w publicznych
łazienkach. Wówczas to częstym poglądem były teorie, jakoby
natłok luster miał sprowadzić na nas szaleństwo próżności, a
to z kolei mogło doprowadzić do
zatrzymania społecznego rozwoju.
Ludzie mieli stać się tak bardzo skupieni na sobie i swoim
wyglądzie, że zatraceni w tym samozachwycie mogliby zupełnie zapomnieć
o interakcji z innymi osobami.
Kiedy wielkie
zwierciadła zaczęto montować w windach, wielu operatorów tych
urządzeń narzekało na kobiety, które uparcie jeżdżą w górę i
w dół tylko po to, aby móc podziwiać w lustrzanym odbiciu swoje
piękne kreacje. Jeszcze większe kłopoty pojawiły się, gdy ulice
wielkich miast zapełniły się samochodami, a właściciele
niektórych lokali zaczęli montować lustra na sklepowych witrynach.
Regularnie zgłaszano wówczas wypadki spowodowane gapiostwem
przechodni, którzy zapatrzeni „w siebie” włazili kierowcom pod
koła.
A skoro już mowa o
windach, to ten wynalazek również był krytykowany przez niektórych
mieszczuchów, którzy usprawiedliwiali swoją niechęć do
„jeżdżących skrzynek” naukowymi artykułami, w których jak
byk stało, że korzystanie z nich prowadzi do tzw.
„choroby
windowej”.
Termin ten propagowany był pod koniec XIX wieku, kiedy
w wielopiętrowych hotelach dużych miast windy stały się
standardem.
Lekarze głoszący tę teorię uważali, że tempo z
jakim poruszają się kabiny sprawia, że pasażerowie zapadają na
„gorączkę mózgu” objawiającą się mdłościami, załamaniami
nerwowymi oraz omdleniami. Głównym problemem miało tu być zbyt
nagłe zatrzymywanie się wind i związane z tym przeciążenia.
Dlatego też uczeni zalecali odpowiednie ułożenie ciała, które to
miało zneutralizować skutki takiej podróży.
Każdy rodzic
powinien się cieszyć, gdy jego pociecha chwyta za książkę i z
wypiekami na twarzy wgryza się w tekst. Cóż, w XIX wieku, kiedy w
Stanach Zjednoczonych masowo zaczęto drukować powieści, a
księgarnie co i rusz chwaliły się literackimi nowościami,
podniosły się głosy krytyki wobec książek! Wielu krytyków tej
formy spędzania czasu uważało, że czytanie powieści jest niczym
innym jak wypełnianiem umysłów ludzi nieprzydatną fikcją –
zamiast wiedzą, która może im się przydać. Bardziej radykalni
przeciwnicy lektur głosili wręcz, że książki namiętnie czytane
przez młodzież mogą odwrócić ich uwagę od jedynego naprawdę
wartościowego dzieła literackiego,
jakim jest Pismo Święte.
Jeszcze w 1938 roku
w gazecie St. Petersburg Times (wydawanej w mieście St. Petersburg…
na Florydzie!) ukazywały się artykuły sugerujące, aby rodzice
ograniczali dzieciom ilość czasu spędzonego z nosem w książkach.
No bo kto to widział, aby dziecko psuło sobie wzrok, zaczytując się
w mających zły wpływ na jego wychowanie powieściach?
W 1948 roku Steve
Kordek zaprojektował maszynę, którą wszyscy znamy, jednak to nie
on był pomysłodawcą tego urządzenia. Amerykański konstruktor
połączył i rozwinął szereg idei, jakie znane już były ludziom
od setek lat. Stoły do gier, w których uczestnicy zabawy wprawiali w ruch
kulkę, która to podobnie jak w kręglach musiała trafić w
określone miejsce, można już było zobaczyć na początku XVIII
wieku. Inna sprawa, że na takie atrakcje stać było głównie
zamożnych francuskich arystokratów. Gdzieś w drugiej połowie
XIX wieku wynaleziono sprężynowy mechanizm do wystrzeliwania kulek.
W późniejszych wersjach tych urządzeń pojawiły się sloty na
żetony i
zasilane elektrycznie bumpery.
Prawdziwy szał na tego typu
stoły miał miejsce podczas II wojny światowej, kiedy to firma
Williams skupowała stare maszyny i odświeżała je, zmieniając
m.in. całą ich oprawę na grafiki nawiązujące do amerykańskich
symboli i wydarzeń patriotycznych. Takie stoły trafiały do
wojskowych kantyn i baz. Wspomniany Steve Kordek dodał jedynie
ruchome ramiona, którymi operował gracz. Tylko tyle i aż
tyle. Ta mała zmiana odegrała bardzo ważną rolę wiele lat
później...
Mało kto jednak
wie, że flippery zostały prawnie zakazane w Nowym Jorku. Od
wczesnych lat 40. aż do 1976 roku, za sprawą burmistrza tego miasta Fiorella La Guardii urządzenia te wycofano ze szkół i barów.
Polityk uważał, że stoły pinballowe to sposób na grabienie ludzi
z pieniędzy. W związku z tym organizowane były regularne obławy
na lokale, które nie zastosowały się do decyzji burmistrza.
Skonfiskowano tysiące tych maszyn, aby następnie pokazowo
roztrzaskiwać je za pomocą młotów kowalskich.
W 1976 roku sprawa
flipperów trafiła do Sądu Najwyższego, gdzie Roger Sharpe –
profesjonalny gracz pinballowy – udowodnił, że dzięki sterowanym
przez człowieka ramionom flipper nie jest grą, w której o
zwycięstwie decyduje przypadek. To od umiejętności samego gracza
zależy bowiem to, dokąd poleci kuleczka. W ten sposób udało się
oczyścić pinball z zarzutów o bycie urządzeniem hazardowym.
Palenie książek,
wiwatujący tłum rozgorączkowanych, wiernych chorej idei ludzi.
Wszystko to w atmosferze walki z promowaniem społecznej degrengolady
i treściami mającymi zepsuć umysły czystego, nieskalnego brudną
myślą narodu. Czy to Berlin w roku 1933? Nie. To Cape Girardeau w
stanie Missouri w roku 1949. Na stosach płonęli superbohaterowie,
seksowne bohaterki historii detektywistycznych i umięśnieni obrońcy
sprawiedliwości, ponieważ celem tych akcji była
walka z zarazą,
jaką były amerykańskie komiksy
.
Do tych
przerażających happeningów pewnie nigdy by nie doszło, gdyby nie
tzw. Kodeks Haysa – stworzony w latach 30. zestaw (często bardzo
absurdalnych) dyrektyw, jakimi mieli posługiwać się hollywoodzcy
filmowcy, aby ich dzieła nie gorszyły widzów i nie utrwalały w
ich głowach szkodliwych wzorców zachowań. Jako że w okresie
wojennym komiksy zyskały ogromną sławę, również jako narzędzia
propagandowe, a w kolejnych latach ich popularność jeszcze bardziej
wzrosła, ktoś w końcu
musiał przyjrzeć się zawartości tych rysunkowych „lektur”.
Członkowie konserwatywnych organizacji ze zgrozą odkryli, że
komiksy pełne są nagości, seksu, brutalności i bezeceństw
godnych najgłębszego potępienia
.
Szybko też powiązano czytanie
obrazkowych historyjek z przestępczością, kiedy okazało się, że
młodzież łamiąca prawo ma słabość do komiksów. Jak każda
inna zresztą – o czym już nigdzie oczywiście nie wspomniano.
I tak też w 1954
roku powstał twór o nazwie
Comics Code Authority, który był
niczym innym, jak komiksowym odpowiednikiem wspomnianego Kodeksu
Haysa. Odtąd każdy wydawca musiał przesyłać specjalnym
recenzentom każdy przygotowany do masowego druku komiks. Jeśli
cenzor uznałby, że łamane były narzucone twórcom zasady, zeszyt
taki nie miał prawa oficjalnie trafić na sklepowe półki. Główne
przykazania brzmiały: żadnego seksu, żadnej nagości, żadnych
przekleństw, żadnych narkotyków. Ponadto zabroniono używania na łamach
komiksów słów „terror” i… „weird”.
Do tego
narzucono komiksiarzom zasadę mówiącą, że każdy policjant w ich historyjkach musi
być postacią pozytywną i prawą, a przestępca ma być zły do
szpiku kości. Ach, no i zwracano też uwagę na to, czy gdzieś tam,
między wierszami, nie przemyca się przypadkiem paskudnych,
komunistycznych przekazów.
Mimo kolejnych
zmian, które wprowadzano w zasadach kodeksu, dopiero w 2011 roku
Comics Code Authority ostatecznie został zlikwidowany.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą