Od dnia, kiedy jako dzieciak obejrzałem „Terminatora” na
zjechanym VHS-ie, pokochałem filmy Jamesa Camerona. Pewnie, że to
zazwyczaj kino niezbyt skomplikowane, przepełnione efektami
specjalnymi i niezmuszające do głębszej refleksji, ale nazwisko
tego reżysera zawsze gwarantuje dobrą zabawę, a jego przesadnie
ambitne podejście do wizualnych trików sprawia, że widz otrzymuje
produkt w jakości premium. Dziś zajrzymy sobie za kamerę
najgłośniejszych produkcji tego filmowca i… po raz kolejny już
przypomnimy wam o seksownym tańcu równie seksownej Jamie Lee
Curtis.
#1. Fabuła „Terminatora 2” została zainspirowana tripem po
ecstasy oraz… kompozycją Stinga
Postnuklearne
zgliszcza miast, posępne, skryte mrokiem ruiny pozbawione śladów
jakiegokolwiek życia. I te maszyny tropiące ostatnich
przedstawicieli rasy ludzkiej, którzy niczym szczury kryją się w
zatęchłych norach, tocząc swoją żałosną, z góry skazaną na niepowodzenie,
walkę z bezdusznym wrogiem. Wizja przyszłości przedstawiona w
„Terminatorze” miała swój początek w gorączkowym koszmarze jej
późniejszego reżysera. Cameronowi przyśnił się podobny do
ludzkiego szkieletu cyborg czołgający się po ziemi z nożem w swej
kościstej, metalowej dłoni.
Ten raczej
niskobudżetowy horror SF klasy B odniósł ogromny sukces,
który otworzył przed reżyserem drzwi do wielkiej kariery i dał mu
możliwość nakręcenia kolejnej części „Terminatora”. Tym
razem – zasilanej znacznie większymi pieniędzmi. Trzeba było
tylko napisać dobry scenariusz.
Cameron miał pewien pomysł, którego inspiracją była postać Blaszanego
Drwala – jednego z bohaterów „Czarnoksiężnika z krainy Oz”.
Podczas jednego z posiedzeń przed notatnikiem, reżyser wspomagał
się tabletkami ecstasy – substancją o działaniu mocno empatogennym. Gdy był na haju, wpadł mu do głowy pomysł umieszczenia w historii
postaci 10-letniego Johna Connora – przyszłego przywódcy ruchu
oporu w batalii z maszynami. A wszystko to przez… kompozycję
Stinga, której Cameron akurat słuchał. Mowa o „Russians” z
debiutanckiej, solowej płyty byłego muzyka The Police. Filmowca
uderzył fragment „Mam nadzieję, że Rosjanie też kochają swoje
dzieci”, który był nawiązaniem do zimnowojennej groźby
rozpętania się nuklearnego konfliktu na ogromną skalę.
„Pomyślałem, że idea atomowej wojny jest absolutnie sprzeczna z życiem” – opowiadał później reżyser, który poruszony
tekstem kompozycji, zdecydował się obdarzyć jedną z maszyn
ludzkimi cechami oraz wprowadzić do filmu postać dziecka.
#2. Podczas
realizacji „Prawdziwych kłamstw” Jamie Lee Curtis samodzielnie
wykonała dość szalony, kaskaderski popis
„Prawdziwe
kłamstwa” to do bólu efekciarski remake nakręconego trzy lata
wcześniej (w 1991 roku) francuskiego filmu „La Totale!”. Wersja
Camerona odniosła jednak nieporównywalnie większy międzynarodowy
sukces, sprawiając, że dziś mało kto pamięta o jej pierwowzorze.
Dużą zasługą jest tu obsadzenie w głównych rolach Arnolda
Schwarzeneggera oraz Jamie Lee Curtis – czyli gwiazd będących
wówczas na szczycie popularności. Całkiem niedawno aktorka
wyjawiła, że jedna ze szczególnie spektakularnych sekwencji
wymagających od kaskadera stalowych jaj, została nakręcona z jej
udziałem. Mowa o scenie, w której postać grana przez Curtis zwisa
z lecącego nad zniszczonym mostem helikoptera, trzymając się
jedynie ramienia Arniego.
„Aby zrobić
zdjęcie, musieliśmy przypiąć mnie do helikoptera w bazie, a
następnie lecieć przez 20 minut nad wodą, aby dostać się na
siedmiomilowy most, na którym znajdował się wrak”– wspominała
aktorka. – „Na ujęciu widzicie Joela Kramera, który dublował
Arnolda w tej scenie, natomiast gość z kamerą w dłoniach zwisający z
siedzenia pasażera to James Cameron”.
A skoro już mowa o
Jamie, to przed wami kolejny już raz – słynna scena tańca, która sprawiła,
że niejeden młodzian zaślinił sobie żabot. Ja w każdym razie zaśliniłem...
Curtis nie dostała wytycznych dotyczących swego tańca ani nie przygotowano
dla niej żadnych prób. Musiała improwizować. Cameron szybko zorientował
się, że aktorka świetnie sobie radzi w erotycznych wygibasach.
Dotąd mówiło się, że nieoczekiwany upadek artystki podczas
pląsów był zwykłym, acz niezwykle zabawnym wypadkiem na planie.
Teraz, dzięki samej zainteresowanej, która wspominała pracę nad
„Prawdziwymi kłamstwami”, znamy całą prawdę. Okazuje się, że
James Cameron uznał, że popis Jamie był zdecydowanie zbyt
seksowny, więc zaproponował rozładowanie gęstej atmosfery przez
iście slapstickową „glebę”. Scenę uroczej wywrotki nakręcono
za drugim podejściem.
#3. Jedna ze scen drugiej odsłony „Obcego” została zainspirowana prawdziwym wydarzeniem
Czy wyobrażacie
sobie, jakie wielkie byłoby oburzenie współczesnych, lewicowych
aktywistów, gdyby jakiś reżyser powierzył rolę kobiety o
latynoskim pochodzeniu białej aktorce? Szeregowa Janette Vasquez z
filmu „Obcy – Decydujące starcie” zagrana została przez swoją
imienniczkę – Janette Goldstein, amerykańską artystkę o
żydowskich korzeniach. Trzeba jednak przyznać, że postać
krótkowłosej posiadaczki cojones twardszych niż większość
otaczających ją samców jest jednym ze zdecydowanie
przyjemniejszych elementów seansu tego filmu. Tym bardziej że pani
Vasquez ma język ostrzejszy niż meksykańska maczeta.
W
jednej ze sceny grany przez Billa Paxtona komandos zagaja szeregową:
„Vasquez, czy ktoś kiedykolwiek pomylił cię z mężczyzną?”.
W odpowiedzi słyszy od niewzruszonej zaczepką kobiety: „Nie. A
ciebie?”. Jest to niemalże słowo w słowo powtórzona rozmowa,
jaką z pewnym dziennikarzem przeprowadziła znana gwiazda kina lat
30. Talulah Bankhead. Złośliwy gryzipiórek zapytał, czy ktoś ją kiedyś wziął za mężczyznę, na co artystka miała
rzucić mu ripostą „Nie, mój drogi. A ciebie?”.
#4. Na potrzeby
drugiej części „Avatara” Cameron kazał zbudować sobie basenowy
odpowiednik… szwajcarskiego scyzoryka
Kojarzycie
szwajcarski scyzoryk, czyli ten mały, poręczny gadżet, którego
posiadaczem był MacGyver? W tym niepozornym ustrojstwie kryła się
imponująca liczba pomocnych urządzeń – od nożyków, przez
wykałaczkę, małą piłkę, nożyczki, pilnik, pęsetę, a w
bardziej zaawansowanych wersjach z całą pewnością znajdują się
też palniki gazowe, imadła i snopowiązałki. Podobne nagromadzenie
zaskakujących funkcji i usprawnień znaleźć można w basenie,
który James Cameron kazał zbudować na potrzeby drugiej części
„Avatara”.
Mówi się, że niemała część budżetu wynoszącego
350 milionów dolarów poszła właśnie na to przedsięwzięcie. Był
to 20-metrowy zbiornik o głębokości prawie 10 metrów
naszpikowany kamerami, specjalistycznym oświetleniem oraz
urządzeniami do symulowania… oceanu! W basenie tym można było
„włączyć” zarówno podwodne prądy, jak i wywołać potężne
fale. No ale czego można się spodziewać po perfekcjoniście znanym
z tego, że odrzuca wszelkie półśrodki, a kręcąc film o Titanicu,
kazał sobie zbudować mierzącą 230 metrów zewnętrzną część
statku w skali 1:1?
#5. „Głębia” i
oddychanie płynem
Filmem, w którym
James Cameron wypróbował najnowsze osiągnięcia w dziedzinie CGI
(tych samych rozwiązań, ale na znacznie większą skalę, użył
potem w „Terminatorze 2”) była „Głębia” z 1989 roku. Cyfrowe
efekty specjalne, po które wówczas sięgnięto, rozpoczęły
absolutną rewolucję w branży i wytyczyły zupełnie nowy standard
w kinie. Chociaż wydawać by się mogło, że w jednej ze
szczególnie pamiętnych scen do pracy również zaprzęgnięto
speców od ekranowej magii, to okazuje się, że wcale tak nie było.
Mowa o fragmencie filmu, w którym jeden z uczonych demonstruje na
szczurze działanie specjalnego płynu mającego służyć nurkom za
alternatywę dla mieszanek tlenowych. W praktyce schodząc na dużą głębokość,
można by oddychać perfluorowęglowodorową, ciekłą substancją.
Chociaż brzmi to jak czysta fantastyka, to tzw. „liquid breathing”
jest faktem. James Cameron zainspirował się wykładem, na którym pojawił się jeszcze w szkole średniej.
Zajęcia te
prowadził Francis J. Falejczyk – człowiek, który w latach 60. i
70. uczestniczył w, sfinansowanych przez Biuro Badań Marynarki Wojennej, badaniach na Uniwersytecie Duke'a. Dotyczyły one właśnie oddychania
płynami, a głównym prowadzącym ten projekt był dr Johannes A.
Kylster. Po udowodnieniu, że technika działa na gryzoniach i psach
(niektóre z nich spędziły pod wodą ponad godzinę!), posunięto
się do przetestowania tej techniki na ludziach. A konkretnie na
zawodowym nurku. W ten sposób Frank Falejczyk zapisał się w historii jako pierwsza osoba, która wdychała natlenioną ciecz. Chociaż wyniki badań
były bardzo obiecujące, to okazało się, że rozwiązanie to nie
było wolne od niedoskonałości. Testowany perfluorowęglowodór
łatwo oddawał zmagazynowany tlen, ale nie eliminował odpowiednio
dwutlenku węgla. Jeden z uczonych zaproponował więc rozwiązanie
problemu zatrzymywania CO2 poprzez wpięcie sztucznych
skrzeli bezpośrednio do układu krążenia człowieka.
Wykład nurka, który
opowiadał o szczegółach tego projektu, musiał być dla Camerona
niezwykle inspirujący, skoro po latach udało mu się zdobyć ten
płyn i „podtopić” w nim prawdziwego szczura. Zwierzęciu nic
się nie stało i scena z zanurzonym w cieczy, oddychającym
gryzoniem jest w stu procentach prawdziwa. Mimo obecności na planie
weterynarzy, którzy zadbali o specjalistyczną opiekę każdego z
pięciu stworzeń, które wystąpiły w kolejnych dublach, brytyjscy
cenzorzy nie wydali się tymi zapewnieniami usatysfakcjonowani i
przed premierą „Głębi” w Wielkiej Brytanii wycieli tę scenę z filmu.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą