Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Jak otwierałem fabrykę LG, czyli Great Company Great People

45 404  
25   28  
Kliknij i zobacz więcej!Interesuje cię praca w wielkim międzynarodowym koncernie? To lepiej przeczytaj uważnie poniższy tekst autorstwa Marcina Bora:

"Kiedy rozpocząłem swoją „wielką” przygodę z azjatycką kulturą pracy w jednej z koreańskich firm grupy LG budujących swą fabrykę pod Wrocławiem, fabryki jeszcze nie było, ale rosła jak na drożdżach. Kiedy kończyłem pracę, okazało się...


DZIESIĘCIOPROCENTOWY INŻYNIER
Dzięki olbrzymiemu wysiłkowi pod koniec września rusza produkcja telewizorów. U nas jest z tym problem. Bo, po pierwsze telewizor składa się z kilkudziesięciu części, a lodówka z kilkuset. Po drugie poddostawcy części na bazie koreańskich rysunków technicznych wykonują coś, co w ogóle nie da się zastosować. I tu się trudno dziwić. Zdzisiek odpowiedzialny za rysunki sam ledwo co rozpoznaje, co na nich jest.
- To jakieś chore jest – denerwuje się Zdzisiek, który całymi dniami usiłuje zapanować na dokumentacją i zrozumieć, co jest zatwierdzone przez Koreańczyków, a co nie. I co to oznacza....
A wreszcie, po trzecie, ciągle opóźnia się budowa naszej fabryki lodówek. Za to tworzymy mnóstwo prezentacji, na których pokazujemy, jak wkrótce będzie pięknie. Na razie więc wyręczamy w pracy dział Blue Ocean, który i tak nie ma gdzie powiesić swoich tablic. Z tym prezentacjami chodzimy do prezesa. Prezes jak to prezes. U Koreańczyków wzbudza respekt i nie jest nigdy zadowolony. I na dodatek dużo krzyczy. Kiedy idziemy na prezentację, nasz szef zachowuje się jak przerażone zwierzę, które wpadło w śmiertelną pułapkę i wie, że jego koniec będzie bliski. Na jednej z prezentacji, Aleksander po dwóch dniach owocnej dwunastogodzinnej pracy i wykonania kawałka ciężkiej oraz żmudnej roboty, słyszy od niezadowolonego prezesa:
- Jesteś 10% procentowym inżynierem! Kto pracuje w tym dziale? Musisz pokonać swoją słabość! – docenia wysiłek, lata nauki i doświadczenie zawodowe Aleksandra.
Nie mam zbyt dużo okazji do kontaktu z prezesem, ale nie żałuję. Podobno mówi po angielsku, z tym, że ja go nie jestem w stanie zrozumieć. I tak jest z 90 procentami Koreańczyków, z którymi mam do czynienia.


NG ZNACZY NIE
Aby wspomóc nas w pracach z Korei przyjeżdża kolejny Mister S. Dzięki temu nasz zasób słownictwa technicznego wzbogaca się o nowe słowo - NG. To skrót od angielskiego „negative”. Tak mówimy na coś, co jest niedobre. Trzy miesiące później pola odstawcze, gdzie składuje się części nie spełniające naszych wymagań, zajmują prawie pół fabryki. NG, NG, NG.
W telewizorach wybucha pierwszy bunt niezadowolonych z pensji pracowników. I ze źle obliczonych nadgodzin oraz z tzw. azjatyckiej kultury pracy. Pracownicy liniowi demonstracyjnie opuszczają obowiązkowe nadgodziny. Kończy się przyjaźń polsko-koreańska. O ile kiedykolwiek była. Ktoś daje w pysk jednemu Koreańczykowi za to, że zbyt nachalnie szarpał go za rękaw w pracy w niedzielę z rana. Też bym jakiemuś dał. Pojawią się pierwsze próby założenia związków zawodowych. Ale za to można od razu wylecieć – zapowiada prezes.
- Jeszcze z pół roku i spadam stąd – rozmarza się Arek i jak większość w naszym dziale w wolnej chwili przegląda w Internecie portale typu pracuj.pl.
- 10 procentowy inżynier – nie może przeżyć zniewagi Aleksander.- Pierdolę i nie zostaję po godzinach. Niech sami sobie robią.
Tak łatwo to się nie uda. Nasz szef stosuje sprytną taktykę. Kiedy z rana ktoś zadaje mu zbyt trudne pytanie z cyklu „Co mamy robić z tym lub tamtym”, znika na parę godzin, zostawiając nas samych z problemem. I jakoś tak dziwnie pojawia się dopiero o godzinie 16.00, kiedy wszyscy chcą wyjść do domu.
- Aleksander dokąd idziesz? Gdzie jest nowa prezentacja i raport? – zadaje pytanie i wszystko jest jasne. I tak jest dzień w dzień.
Wszechobecne błoto i codzienny zimny deszcz w twarz zaczynają mnie coraz bardziej wkurzać. Przemykam po pracy do domu, tak by nikt mnie nie zauważył, jak wracam ubłocony od stóp do głów. Na szczęście dzień jest coraz krótszy, więc powracam taki ubłocony po zmroku. Z takim wyglądem mógłbym się położyć z puszką w przejściu na Świdnickiej i bezstresowo dorobić sobie do pensji.


PORZĄDEK MUSI BYĆ
Od początku pobytu na budowie ciągle sprzątamy. Z rana biegamy po niedokończonej hali i pucujemy miotłami posadzkę, którą zaraz potem zabrudzają budowlańcy. Gdy nie mamy kasków ochronnych, goni nas inspekcja BHP. Gdy wracamy do kontenera, z powrotem na halę gonią nas Koreańczycy.
- Najwyżej zapłacimy karę. Mamy kasę – Mister A. ma na to radę.
Dziewczyny z linii produkcyjnych sprzątają tak cały dzień, bo nie mają jeszcze za bardzo co montować. Kiedy temperatura w hali spada poniżej 15 stopni to zajęcie ma nawet sens. Przynajmniej rozgrzać się można. Zmieniam się powoli w zarządcę mioteł, których brak dotkliwie odczuwamy, bo wszyscy je sobie nawzajem podkradają.
Czara goryczy się przelewa się, gdy nasz dział ma co piątek sprzątać niedopalone pety i inne śmiecie wokół kontenera. Dusza inżyniera gotuje się nam z wściekłości. Stwierdzamy stanowczo, że nie będziemy sprzątać.
- To powoduje większe zrozumienie filozofii pracy w firmie, integrację z jej wartościami, jakimi są czystość i porządek – przekonuje Mister A. i sam dla przykładu zaczyna wybierać niedopałki z błota.
- To niech zatrudniona na etacie sprzątaczka, zasiądzie w międzyczasie na moim komputerze i zrobi odpowiednie prezentacje, żebym nie musiał siedzieć po godzinach. Może nawet szybciej uruchomimy produkcję. – akurat nie palę i nie widzę powodu, dla którego mam po kimś sprzątać pety.
Jakoś nie przekonuje nas mętne tłumaczenie Mistera A., że sprzątanie petów po prezesie i jego pobratymcach, powoduje większe zrozumienie filozofii firmy. Ostentacyjnie wracamy do baraku. A ja zastanawiam się nad stanowiskiem sprzątacza w Londynie. Z takim doświadczeniem zrobiłbym tam karierę. I te zarobki. Zastanawiam się też, ilu Polaków skusi się na powrót do Polski z takiej Wielkiej Brytanii w ramach akcji promocyjnej „Wracajcie do Wrocławia. Jest praca”.


BOB BUDOWNICZY RAZY PIĘĆ
Wraz Maćkiem dostaję ambitne nadzorowanie budowy komory klimatycznej, w której będziemy męczyć nasze lodówki, tak aby wytrzymywały ekstremalne warunki temperaturowe. Od minus trzydziestu do plus czterdziestu stopni.
Budowę komory zaczynamy oczywiście od sprzątania i umycia podłogi. Z Korei przyjeżdża pięciu specjalistów ds. budowy komór i jeden kontener, w którym mają wszystko. Od śrubki do młotka. Od latarki do suwmiarki. Od kleju do rozpuszczalnika. Oczywiście żaden z nich nie mówi po angielsku, dlatego staramy się nie przeszkadzać im w pracy. Wymiana myśli technicznej ogranicza się do prostej konwersacji:
- OK? –
- OK! –
- Good? –
- NG! –
- Why?-
- OK! -
Za to na polecenie szefa robimy dużo zdjęć, aby się jak najwięcej nauczyć. Nie za bardzo rozumiem czemu, bo przecież mamy składać i testować lodówki, a nie montować komory. Ale tu w LG z szefem się nie dyskutuje.
Kiedy specjaliści ds. komór zakładają swoje kaski i chwytają za dziwaczne koreańskie piło-wyrzynarki skrzyżowane z siekierami, przypominają pięciu Bobów Budowniczych. Kiedy po złożeniu połowy komory okazuje się, że ściany nie pasują, bo złożyli je odwrotnie, przypominają nam Sąsiadów z słynnej czeskiej animacji. I tak zostaje do końca. Wspólna burza mózgów i radosna improwizacja. Po tygodniu zaczyna brakować śrubek i trzeba uzupełniać ich zapasy w Castoramie czy innym OBI. Po dwóch tygodniach okazuje się, że specjaliści zostaną dłużej, bo muszą dostarczyć z Korei nowe urządzenia i elementy, które popsuły się w trakcie instalacji. I tak mamy lepiej. Na hali obok gigantyczne urządzenie do pianowania izolacji lodówek montują Włosi. Bordello bum, bum.


CHORA KOMORA I MYSZY
Wreszcie po wielu bojach uruchamiamy komorę. Podłączamy wysokie napięcie, uruchamiamy pompy z substancją chłodzącą. Nikt z działu utrzymania ruchu nie chce się przyznać do tego urządzenia. Zamiast odbioru technicznego nowego urządzenia, Koreańczycy rozstawiają ołtarzyk ze świnią i polewając alkoholem dokonują tradycyjnego błogosławieństwa pomyślności, tak aby komora szczęśliwie działała. BHP na całego. Specjaliści-Sąsiedzi zabierają dokumentację techniczną i zmykają do domu. Zostajemy sami z tym tajemniczym urządzeniem. A tymczasem komora ma działać 24 godziny na dobę przez cały tydzień, więc Maciek ma poważne wątpliwości, czy obroni w tym roku dyplom inżyniera. A ja mam poważnie wątpliwości, czy przeżyję obsługę tego urządzenia. I czy nie pójdę siedzieć, jeśli komuś niechcący coś się stanie na nocnej zmianie. Kiedy dwa tygodnie później z komory zaczyna coś cieknąć, a szafa sterownicza delikatnie pieści prądem przy nieostrożnym dotknięciu, wątpliwość przeradza się w pewność.
- Jakiś porządny doktor powinien zajrzeć do naszej komory i ją wyleczyć – stwierdzam.
- I przydałby się jeszcze kot, bo myszy jest tu więcej niż wyprodukowanych lodówek. Jak z głodu zaczną przegryzać przewody, będzie afera – słusznie zauważa Maciek.
Za to Sławek, nasz nowozatrudniony inspektor ds. kontroli jest szczęśliwy.
- Będę miał darmowe żarcie dla węża, którego hoduję – i zastawia pułapkę, przy ścianie komory.


ABSOLUTNY TOP 5
Niespodziewanie odwiedza nas sam szczyt managementu LG. Członek zarządu z pierwszej piątki firmy. Jeden z tych, którzy rzadko wychodzą ze swojego 100 piętrowego biurowca LG w Korei. A dokładniej z ostatniego piętra, gdzie zwykły śmiertelnik nie ma prawa wstępu. Chciałoby się wręcz rzec, że to sam „bóg” zstąpił z niebios i zaszczycił nas są obecnością. Wizyta „boga” jest ściśle tajna. Ktoś mógłby zrobić jemu krzywdę w ramach wyrażania swoich uczuć religijnych. Sam „bóg” ma na oko około metr pięćdziesiąt wzrostu, antybłotne worki foliowe na stopach i dwa gumiaki nie od pary. W dodatku oba lewe. Podobno takie dostał w Castoramie czy innym OBI. Z dumą pokazujemy naszą komorę. „Bóg” z szerokim uśmiechem podchodzi do komory i dotyka klamki od drzwi wejściowych.
- OK – słyszymy jego głos.
- OK - potwierdzamy z dumą, choć to nieprawda.
Mamy kolejne błogosławieństwo. Odpływam ze szczęścia. Przez chwilę byłem tak blisko wielkiego międzynarodowego biznesu. Będę jeszcze opowiadał o tym dzieciom, jak nie zginę porażony prądem. Albo porażony po wypłacie, z której właściwym wyliczeniem wciąż są problemy, co powoduje dalsze niepokoje wśród załogi firmy. Kiedy zapada decyzja o nowej inwestycji TOSHIBY obok naszej fabryki, wiele osób z produkcji zapowiada, że się tam przeniesie, licząc na lepszą kasę.
- Całe szczęście, że gościu nie dotknął szafy sterowniczej. Ale byłaby afera, gdyby go pierdolnęło – mówi pan Zenek, który trzaska u nas drzwiami. – Niemcy to budowali komory – dodaje zaraz ze znawstwem tematu.


KOREAŃCZYK TEŻ CZŁOWIEK
Pan Zenek to ewenement. Zgodził się potrzaskać 100 tysięcy razy drzwiami próbnie wyprodukowanej serii lodówek w ramach testowania ich wytrzymałości. W Korei jest do tego specjalne drogie urządzenie. W Polsce mamy specjalnego tymczasowego taniego pracownika tzw. czasownika. Pan Zenek ma około 50 lat, obraca się w szemranym towarzystwie i czas nam umila swymi opowieściami z innego świata.
W przerwach dowiadujemy się od niego, jak to Koreańczycy latają po wrocławskich agencjach towarzyskich, dzięki czemu lokalny seks biznes przeżywa drugi koreański boom inwestycyjny. Przynajmniej ktoś na tym zarobi. Atena czy Lajtmotiw to miejsce obowiązkowych licznych azjatyckich pielgrzymek. Zaraz na drugim miejscu po wizycie w Oświęcimiu.
- Skośnooki też człowiek. Po stresie w pracy musi zaruchać – filozoficznie stwierdza pan Zenek i trzaska kolejny tysiąc jedną ręką. Ma chłop zdrowie.
- Jak akurat nie mam baby, to dużo ćwiczę w samotności – wyjaśnia puszczając oko.
Dwa dni później przy okazji firmowego wyjścia na piwo dowiaduję się więcej na temat znaczenia agencji w życiu Koreańczyka na obczyźnie.
- Żony są do rodzenia dzieci i sprzątania – wyjaśnia po wypiciu jednego piwa Mister S. I chwiejnym krokiem podąża do ubikacji. Muszę mu pomóc, żeby się nie wywrócił.


I CO JA ROBIĘ TU?
Wizytacja top managementu przyprawia Koreańczyków o palpitację serca. Nasz prezes z tej okazji idzie do fryzjera i farbuje siwe włosy na czarno. Mordercze prezentacje wykańczają ostatnich twardzieli. A im bliżej uruchomienia linii montażowej, dyrektor produkcji Mister K. zachowuje się jak oszalały jeleń w trakcie rui. Wydaje dziwne ryki i co chwilę pokrzykuje na swoich inżynierów. Potem wpada na halę i dewastuje wstępnie zmontowaną lodówkę na oczach osłupiałych pracowników myjących linię produkcyjną.
Nie mam czasu na dalsze oglądanie postępów w przygotowaniu produkcji, bo przyjeżdża do nas kolejny Koreańczyk, aby nauczyć nas obsługi komory. Ze swą misją bywał tu i ówdzie. W Chinach, w Meksyku. Znaczy się światowiec pełną gęba.
- Macie się od niego jak najwięcej nauczyć – grozi nas szef Mister A. – On wyjedzie po miesiącu. I jak po tym czasie nie będziecie wiedzieli jak wykonywać wszystkie testy, to...
Aluzją zostaje zrozumiana. Mister P. ma wieloletnie doświadczenie i bogatą wiedzę w temacie komór i oczywiście ledwo co mówi po angielsku. Kiedy jednak wyjmuje materiały szkoleniowe po hiszpańsku, załamuję się, a Maciek wydaje z siebie się nerwowy chichot. Chichot ten od jakiegoś czasu pojawia się coraz częściej. Mamy jeszcze materiały tłumaczone z koreańskiego na nieco bardziej zrozumiały koreański-angielski, ale nie poprawia nam to zbyt samopoczucia. Dodatkowo, w ramach przygotowań do produkcji oraz z braku rąk do pracy, zostajemy rzuceni do magazynu, gdzie w pocie czoła montujemy podzespoły, z których mają powstawać lodówki.
- Koreańczycy chcieliby przenieść wolne w Boże Narodzenie na marzec, bo koliduje z ich ambitnymi planami produkcyjnymi – szepce mi do ucha Arek, szukając brakujących uszczelek. - Serio, tak słyszałem. Podobno w marcu mają jakieś swoje święta i dla ich wygody można by je połączyć z naszymi.
- To oni mają jakieś święta? – dziwię się. Przypominam sobie olbrzymie zdumienie Mistera A., gdy usłyszał, że mamy w Polsce po dwadzieścia dni urlopu i kilka długich weekendów w roku.


JAKOŚ(Ć) TO BĘDZIE
W końcu postanawiam jednak wrócić z Azji do Europy. Miesiąc później przypadkiem spotykam kolegę, który dalej pracuje w LG.
- Jaja jak berty. Twój następca wytrzymał dwa tygodnie. Aleksander, który odpowiada za kontrolę wyjściową, zatrzymuje wszystkie wyprodukowane lodówki, bo nie spełniają norm jakościowych. Mister A. ze strachu przed prezesem, że nie wyprodukowano nic dobrego dla klientów i tak wszystko puszcza na sprzedaż. A zaraz potem wszystkie lodówki wracają z reklamacją. Cyrk chłopie.
Wszystkie lodówki z podwrocławskiego LG mają iść na eksport do Anglii. Mam nadzieję, że żaden z naszych rodaków na brytyjskiej obczyźnie nie dorobił się na tyle, aby kupić tam taką lodówkę wartą około 7 tysięcy złotych. Bo jak zwracając ją do sklepu, dowiedzą się gdzie ją wyprodukowano, to nigdy nie wrócą do Polski.

IMIONA BOHATERÓW ZMIENIONO"


Oglądany: 45404x | Komentarzy: 28 | Okejek: 25 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało